(obrazek wrzucę w nocy, po pracy)
Uwaga! Część niesprawdzona. Zapewne są literówki!
MAKSYM
TOMASZEWSKI
Siedząc
naprzeciw Peterwasa, który swoją drogą wyglądał jakby się
zderzył z czymś dużym, szybkim i nieprzejednanym, zastanawiałem
się dlaczego on jeszcze siedzi. No bo nie potrafiłem zrozumieć
dlaczego facet nie wstaje i nie rozwala tego, który mu nakopał. Tak
przecież się czyniło, zdrady się nie tolerowało, a ataków na
swoich nie kryło się milczeniem. Szymon sobie przejebał, a żył,
chodził i całkiem dobrze się miewał. Zagryzłem zęby i popijałem
herbatkę z cynamonem.
– Smakuję
ci? – zapytał nagle, przeliczając kolejny plik pieniędzy i
chowając go do kasetki, zaraz po spięciu złotymi spinkami.
Spojrzałem
na niego jak na wariata. On naprawdę pytał, czy smakuje mi
herbatka? W ogóle dlaczego on mnie poczęstował herbatą, a nie tak
jak zawsze wodą z plasterkiem cytryny albo średniej klasy whisky?
Jeszcze nie zadałem tego pytania, a on już mi na nie odpowiedział:
– Chcę
byś miał trzeźwy umysł.
Uśmiechnąłem
się. W tamtym okresie i przy nim, niewiele mówiłem. Miałem swoje
prywatne problemy, grunt, który sypał się spod nóg i sprawę do
rozwiązania. Musiałem przyskrzynić ich wszystkich, złapać na
gorących uczynkach i przypieprzyć im przed oczy dowodami tak
mocnymi, by najlepsi prawnicy nie byli w stanie ich odeprzeć. To
była sprawa honoru, bo odgórnie ktoś jeszcze prowadził tę
sprawę, a ja nie lubiłem konkurencji. Zawsze działałem sam, bo
nawet gdy miałem partnera, to chodziliśmy swoimi drogami i
dzieliliśmy się zadaniami. To nie było tak jak w tych głupich,
kryminalnych serialach, gdzie jeden za drugiego skakałby w ogień.
Tu było życie i co tu dużo gadać – każdy martwił się o
swoje. Tamtego dnia jednak do mnie dotarło, że gangster potrafi być
o wiele bardziej ludzki niż policjant i to nawet taki gangster jak
Hubert. Moment, gdy podniósł na mnie swój wzrok, podczas zamykania
kasetki i powiedział „Miej Szymka na oku”, był takim
przełomowym momentem w mojej karierze tajniaka. Z początku
sądziłem, że chodzi mu o to bym pilnował sukinsyna, bo według
niego coś kombinuje, ale „Szymek” użyte zamiast „Szymon”,
dziwnie ociepliło wizerunek samego Peterwasa.
– A
coś się dzieje? – dopytywałem, czyniąc kolejny łyk herbatki z
cynamonem.
Hubert
dziwnie się zasępił. Ruszał brwiami, co było oznaką, że choć
słowa cisną mu się na usta, to on nie wie jakich użyć.
Przełknął
ślinę i rozejrzał się dookoła.
– Muszę
iść do dzieciaków. Potrenować ich trochę – wyznał.
– Po
co to robisz? – bardziej mi się wymsknęło, niż było świadomym
pytaniem.
Peterwas
wstał i zdjął zegarek, odkładając go do specjalnego pudełeczka.
– Każdy
musi coś robić, by jego życie nie było puste.
– Pieniędzy
ci wystarcza, więc wątpię byś...
– Myślisz,
że życie można zapełnić tylko meblami, samochodami i zegarkami!?
– wydarł się. Pierwszy raz widziałem jak stracił nad sobą
panowanie, choć trwało to tylko chwilę.
Wtedy
pojąłem, że dla Huberta Szymon jest ważny, choć zwykle traktował
go odgórnie, niczym dzieciaka, co jeszcze nie umie samodzielnie
stawiać kroków w tym ponurym półświatku.
– Nie
ma co dzielić świata na pół, na dobrych i złych, bo po jednej i
drugiej stronie barykady jest dokładnie tak samo. Tyle tylko, że
wrogowie nagle zamieniają się w przyjaciół, a przyjaciele stają
się wrogami. W końcu kto da ci gwarancje na to, że pies będzie
bardziej lojalny od ulicznika? Nikt.
Może
i nikt, ale ja nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy zadają takie
długie pytania, tylko po to, by potem udawać błyskotliwych i
odpowiadać na nie samemu sobie, na dodatek jednym słowem.
– Kiedyś
tak dzieliłem świat, wiesz? A potem okazało się, że jestem w
błędzie. Życie pokazało mi, że największa kurwa może być
najlepszą matką, a najgorszy sukinsyn, co handluje kobietami, tak
jak chińczyk ryżem, może być najwspanialszym z mężów, ale
tylko i wyłącznie dla swojej żony. Bardzo nie podobało mi się,
to co pokazało mi życie, bo udowodniło mi, że sędzia, stojący
na czele prawa może znęcać się nad rodziną, ksiądz może
molestować ministrantów, a nauczyciel może wykorzystywać naiwność
uczennic. Ludzie, którym mamy ufać, mamy ich szanować i pokładać
w nich jakieś tam nadzieje, mogą okazać się większymi
zwyrodnialcami, niż nam się wydaje. Myślałeś kiedyś o tym w ten
sposób, Maksymie? – dopytywał, rozwiązując jednocześnie krawat
i rozpinając guziki koszuli.
Musiałem
przyznać, że nie. Nie myślałem nigdy jak on, bo nie chciałem, bo
po prostu tak było łatwiej. Ja ścigałem złych chłopców, a nie
bawiłem się w jasnowidztwo i doszukiwanie zła w tych dobrych.
Podczas
kiedy ja się zastanawiałem nie tyle nad słowami swojego szefa, a
nad tym do czego one tak właściwie mają nas przybliżać, w sensie
zmierzać, to on już zdążył się przebrać w dresowe spodnie i
białą bluzę, która zupełnie mu nie pasowała. Nie te lata, nie
ten styl, nie ten człowiek po prostu. Teraz wyglądał jak każdy,
przeciętny, pracujący w fabryce, na jakieś hali produkcyjnej, by
dopomóc córce czy synowi do wykarmienia i wyedukowania pierwszych
dzieci, by mieli lepiej. Nagle do mnie dotarło, że gdybym mijał
takiego Huberta na ulicy, to nawet nie zwróciłbym na niego większej
uwagi. W życiu nie pomyślałbym, że facet ma pieniądze, że ma
taką furę, a co dopiero o tym, że ma broń w sejfie i potrafi jej
używać.
Nie
odpowiedziałem mu nic na wcześniejsze pytanie, a i on nie
kontynuował tego tematu. Zabrał mnie w dziwne miejsce. Inne niż
wszystkie sale treningowe do tej pory. Tu było biednie, a ja już
odwykłem od biedy, a nawet przeciętności się oduczyłem. Trwałem
przy gangsterach z najwyższej półki, pijałem najdroższe koniaki
i paliłem kubańskie cygara na co dzień, więc nagłe przestawienie
się na herbatkę i kościelną salkę dla dzieci, było dla mnie
jakbym transportował się do innego, gorszego świata. Uderzenie
było brutalne, bolesne, choć nie miało nic wspólnego z
fizycznością, to jednak było namacalne, niczym dotyk plugawej
kurwy. Peterwas tym dziwnym zabiegiem, sprawił, że zacząłem się
zastanawiać, kim ja już kurwa właściwie jestem. Za każdym razem
miałem inne imię, inne nazwisko, inne papiery pokończonych szkół,
których progów nigdy nie przestąpiłem. Żyłem na cudzych
papierach, na nieistniejących korzeniach rosłem i wtapiałem się w
otoczenie, którego wcześniej nie znałem, a nagle stawało się
moim domem. Spędzałem z tymi ludźmi więcej czasu, niż z własną
matką i nadawałem na nich, przez co powinienem się czuć jak ktoś
z nożem na gardle, mogącym przeciąć krtań przy jednym
niewłaściwym ruchu, a ja dziwnie czułem się jakbym był u siebie,
w swojej skórze, w swoim małym, misternie utkanym pałacu. Z czasem
przestawałem się ich bać, zaczynałem im ufać i choć starałem
się nie nawiązywać z nimi żadnych bliższych relacji, a
przynajmniej nie czynić tego szczerze, to potrafiłem ich lubić,
szanować, doceniać. Żyłem w nieustannej obawie, że kiedyś
zechcę przejść na ich stronę, nawet kosztem tego iż nigdy już
nie będę w stanie spojrzeć w oczy własnemu, lustrzanemu odbiciu.
W
nich wszystkich było coś dziwnego. Hubert był za bardzo
dystyngowany, jak na naukę walk najmłodszych, pospolitych. Szymon
natomiast był za bardzo pospolity i zwyczajny, jak na salony i
dzieła sztuki, którymi się otoczył. Przy Magdzie odnosiłem
nieustanne wrażenie, jakby była brudną, szmacianą lalką,
wciśniętą w szklany pałac i choć poruszała się po nim niczym
baletnica, to coś sprawiało, że ona sama czuła się jak słoń w
składzie porcelany. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze Piotr i
Marcin, którzy łypali na siebie spojrzeniami, pełnymi nienawiści,
a ja nie rozumiałem o jaki z nieistniejących grali bój toczą. No
i była Marlena – pierwsza z żon Szymona, matka nastolatki,
kobieta wyglądająca na szczęśliwą i pełną sukcesów, z dziwnym
kryształem smutku i zawodu w oczach.
Peterwas
się zmęczył. Zaproponował tym dzieciakom ze świetlicy, że wyśle
mnie po pizzę i napoje. Nie wnikałem, dlaczego te bachory są na
świetlicy kościelnej i dlaczego siostry zakonne wpuściły tam
gangstera. Nie lubiłem dzieci, nigdy nie chciałem mieć własnych.
Kiedy
już wychodziłem, Hubert dogonił mnie, by dać mi pieniądze na
zakupy i powiedział coś specyficznego, jak na niego, na dodatek ze
łzami w oczach:
– Przypominają
mi córkę.
– Przecież
nigdy jej nie lubiłeś. Zawsze mówisz...
– Wolę
jej nie lubić, bo tak łatwiej udawać, że się nigdy nie kochało.
Jest jak ja. Mamy tak podobne charaktery, że żarliśmy się od
kiedy tylko zaczęła zabierać głos w poważnych dyskusjach, a
zaczęła to robić bardzo wcześnie. – Uśmiechnął się w sposób
dziwnie żałosny, jakby samego siebie było mu szkoda. – Ona już
pewnie nawet nie... nie sądzę by mnie pamiętała.
– Bywa
i tak – rzuciłem bez zbędnego rozczulania się i ruszyłem w
stronę samochodu.
Zaczęło
padać, ale pomimo tego Peterwas podążył za mną i powstrzymał
mnie przed otwarciem drzwi. Nie miał na sobie bluzy. Wnioskowałem
po tym jak drżał, że jest mu zimno, bo szczerze wątpiłem, by
wzmianka o córce wzbudziła w nim aż takie emocje, by się trząsł.
– Boję
się o Szymka – powiedział twardo. – Jest nieswój. Taki...
Maksym, on...
– Od
kiedy się jąkasz? – zapytałem z laką drwiną i przyganą. Nie
mogłem okazywać zainteresowania tematem, choć cholernie byłem
ciekawy o co też Ignaszaka może podejrzewać jego wierny papuga.
– Szymon
kiedyś brał – odpowiedział, a ja poczułem, jak jakaś pętelka
się rozwiązuje i być może wiadomość o byłym nałogu Szymona
okaże się być czymś przydatnym. – Nie mógł sobie z wieloma
sprawami poradzić. Upierał się, że ma nad tym kontrolę i
faktycznie jakąś miał, bo nigdy nie był w monarze, ani na
detoksie, ale... – Przyłożył pięść do ust, a deszcz lujnął
na nas niczym z węża ogrodowego.
Po
twarzy Peterwasa toczyły się krople i nie wiedziałem, czy są to
łzy, czy to ciągle tylko deszcz. Stawiałem raczej na to drugie.
– Szymon...
dowiedz się po prostu czy on coś bierze – dokończył już bardzo
poważnym tonem. Widać było, że ponownie zebrał się do kupy. –
Muszę to wiedzieć, bo on jest niepewny. Popełnia wiele błędów,
a te mogą być tragiczne w skutkach, choć są bardzo pospolite i
podstawowe. Jego poczynania mogą zaszkodzić nam wszystkim.
– Okay
– rzuciłem odbijając wzrokiem w bok. – Przyjrzę się mu. Co
brał?
– Kokainę,
ale częściej zwykłą fetę.
– Podpytam
Magdę.
– Wątpię,
by ona. Nie sądzę, by jej się zwierzał.
– Nie
musi – odparłem z wesołym uśmieszkiem. – Jeśli wciąga, to
wolno dochodzi, albo nie dochodzi wcale. Naćpani kolesie są
kapryśni w łóżku. Szukają po bokach, bo myślą, że żony ich
nie zadowalają, a naprawdę, to przez prochy nie odczuwają takiej
satysfakcji jakiej powinni.
– Naprawdę?
– zdziwił się i przygryzł dolną wargę.
Od
razu na myśl przyszła mi Magda, która niemal przy każdym
„naprawdę” czyniła tak samo. Zacząłem zachodzić w myśl jak
Peterwas może jej tak mocno nie lubić, skoro są do siebie tak
bardzo podobni i wtedy nagle coś zaczęło nawiedzać moje brudne
odmęty dziwnych, niesklasyfikowanych jeszcze myśli.
– Miałeś
córkę, tak? Ile ma teraz lat?
Hubert
się zaśmiał i poklepał mnie po policzku.
– Moja
tajemnica – oznajmił i zdawał się sam to liczyć. – Jakieś...
Boże... z dwadzieścia pięć, może trzy. Mamy dwa tysiące
czternasty, tak?
Wyśmiałem
go, a on w końcu pozwolił mi wsiąść do wozu. Odjechałem,
nieświadomy, że wiozę pasażera na gapę. Poczułem się dziwnie
dopiero na światłach. Zatrzymałem się i spojrzałem w lusterko.
Coś się ruszało pod kocami. Peeterwas lubił wędkować więc
ciągle miałem nadzieję, że pod tymi kocami jest jakaś przynęta,
albo sam łup. Przełknąłem ślinę i zamknąłem oczy. Chciałem
sięgnąć po broń do schowka, ale był pusty.
– Cukierek,
albo psikus – usłyszałem kobiecy głos i poczułem jak ktoś
przykłada mu lufę do skroni.
Kątem
oka zerknąłem i choć postać była ubrana na czarno i nie
widziałem twarzy, to czułem nieodparte wrażenie, że to mężczyzna.
Jego muskulatura na to wskazywała.
– Mogę
dać mordoklejkę – odpowiedziałem z uśmiechem. Starałem się
robić dobrą minę do złej gry i nie okazywać strachu, ale gdy
nakazano mi się odwrócić i ujrzałem maskę jaszczurki, to... no
cóż, poczułem się jakbym był w jakimś horrorze. Nie mogłem
jednak nic zrobić, bo ciągle ten ktoś miał mnie na muszce.
– Zjedź
na pobocze – znowu ten sam melodyjny, kobiecy głosik.
Zjechałem,
a potem wysiadłem tak jak mi nakazano i podniosłem ręce do góry.
Mężczyzna, bo to musiał być facet, bo wyższy był ode mnie,
konkretnie mnie okrążył i podstawił pod mój nos jedną, jedyną
fotografię.
Na
zdjęciu był chłopiec.
– Weź
– usłyszałem.
Chwyciłem.
Odwróciłem to zdjęcie instynktownie. Przeczytałem napis i
zamarłem. Data nie mówiła wiele, ale już samo miejsce było mi
znane. Choć Lena napomniała o nim tylko raz. To był moment, gdy
Leon przeglądał jakieś stare, odnalezione w pudle fotografie.
Zdenerwowała się. Pierwszy raz widziałem jak potrząsnęła
własnym dzieckiem. Zabroniła mu tego ruszać.
– Kim
jest ten chłopiec? – pytał niezrażony blondynek.
– Chrześniakiem
– syknęła i spojrzała na mnie znacząco. Potem wrzuciła to
zdjęcie do komody, a gdy poszła do toalety, to ja po nie sięgnąłem.
Na zdjęciu widniał ten sam plac zabaw i ten sam budynek w tle, a co
ważniejsze, na fotografii Magdy była widoczna tabliczka, głosząca
iż to dom samotnej matki.
Otrząsnąłem
się z tamtego wspomnienia i ponownie okręciłem zdjęcie, by móc
przyjrzeć się chłopcu z fotografii.
– Szymon
ma drugą część – usłyszałem kobiecy głos, ale dobiegający
gdzieś z kieszeni jaszczura, więc domyśliłem się, że jest
puszczany z dyktafonu. – Masz tydzień, by odnaleźć Mateuszka.
Przy
imieniu chłopca, ten głos się dziwnie załamał, jakby zbierało
mu się na płacz. Zacząłem się zastanawiać kto szuka tego
szczyla i czy czasami nie jego własna matka. No i ponad wszystko
zacząłem się zastanawiać co Magda ma z tym wszystkim wspólnego,
no i Szymon... on miał drugą część, choć jeszcze nie wiedziałem
czego to ma być część, ale być może to ona miała wpływ na to
o czym mówił Peterwas. Może Szymek wcale nie powrócił do
wciągania śniegu nochem, a zderzył się z... cholera, z czym?