MARCIN
ANDRZEJAK
Ja i
Janek nieszczególnie się lubiliśmy. Najprościej rzecz ujmując –
mieliśmy swoje bloki techniczne i malowaliśmy zupełnie innymi
kredkami, oraz na innym poziomie. Ja byłem niczym taki Picasso, a
jemu było bliżej do tego faceta od słoneczników, którego
nazwiska nigdy nie pamiętałem i za to też dostałem kiedyś mierny
na plastyce. Mieliśmy jednak po drodze – jechaliśmy w tę samą
stronę, więc postanowiłem zrobić mu przyjemność, obarczając go
moim towarzystwem i dzięki temu nie musiałem tłuc się pociągiem.
Udręką jednak były dla nas wspólne wieczory w hotelu.
Zamieszkiwaliśmy jeden pokój z dwoma łóżkami, każde pod inną
ścianą.
– Jak
z Emi? – zagadnąłem do szwagra, bo nuda już tak bardzo mi
doskwierała, że nie potrafiłem dłużej utrzymać jadaczki za
zębami.
– Dobrze
– odparł głosem bez wyrazu i dalej obracał kostką Rubika.
Wkurwiał
mnie niemiłosiernie czynnością jaką wykonywał, dlatego telefon
od Szymona stał się dla mnie wybawieniem. Szybko uniosłem się z
łóżka, na którym wcześniej leżałem, chwyciłem za dresową
bluzę i wyszedłem zatrzaskując za sobą drzwi, wcześniej tylko
rzucając, że będę wcześnie, co było równoznaczne z tym, że
wrócę nad ranem.
Szymon
mówił dziwnie, nieco chaotycznie, jakby jakimś tandetnym szyfrem,
którego ja nie rozumiałem, choć usilnie się starałem.
Dokapowałem jednak o jakie miejsce mu się rozchodzi, tak więc
wiedziałem gdzie mam się stawić. Nie lubiłem tego promu, w czym
chyba nie ma niczego dziwnego, jeśliby sobie przypomnieć, że to
właśnie tam mój kumpel wbił mi nóż w udo. Szymon jednak już
taki był. Nieobliczalny, nieco szalony, moim skromnym zdaniem nie do
końca normalny, ale co ja tam mogłem wiedzieć o stanie psychicznym
jego kopułki? Wiadomo jednak było, że kobiety, by nie skrzywdził.
Co do kobiet, które szanował, miał jakieś zasady i był tak
zwanym pewniakiem. Miałem więc pewność, że Magda jest z nim
bezpieczna, pomimo że pewnie niejednego liścia jej w życiu
pociągnął. Lepsze jednak było to niż utrata młodości za
kratkami, albo co gorsza poniesienie odpowiedzialności zwanej przez
ludzi samosądem.
Najbardziej
mnie jednak wkurwiało, że Szymon w branży się tak puszył. Udawał
wielkiego mafiozę, a tak naprawdę nigdy w życiu nie widziałem jak
zabijał. Poza tym miał za dużo serca, był za serdeczny i nie
umiał się wyłączyć. To go z góry skreślało i dawało za dużo
słabych punktów. Był świetnym taktykiem i tego nie mogłem mu w
żaden sposób ujmować, ale brakowało mu tego czegoś, tej grozy,
chęci mordu, zdobycia czegoś choćby po trupach. Coraz częściej
dochodziłem do wniosku, że bez Peterwasa byłby nikim. Tych dwóch
potrzebowało siebie jak ksiądz kurwy za zakrystią, a jednocześnie
byli dla siebie nawzajem tym czym jest święcona woda dla diabła.
Specyficzny układ, którego nigdy nie umiałem pojąć, bo nie
znałem ich przeszłości.
Zobaczyłem
jak obydwoje idą w moim kierunku. Szymon z Desperados niesionym w
dłoni. Popijał sobie, a jego mimika wyrażała dziwne podniecenie,
jakby zdenerwowanie i lekki strach. Poruszył brwiami, jakby dawał
mi znaki, ale problem polegał na tym, że ja niczego nie rozumiałem.
W końcu zaczął mówić:
– To
zabawne, jak się pomyśli ile człowiek dorosły może się nauczyć
od dziecka. – Położył butelkę na ziemi i nachylił się do
liny. Zaczął ją odwiązywać od pala.
– Ja
już nie chcę z tobą nigdzie płynąć – szepnąłem, podchodząc
bliżej Ignasia.
Zaśmiał
się. Hubert także był rozbawiony.
– Kulejesz?
– zauważył ten starszy.
– Przeforsowałem
się na siłowni – skłamałem i wymierzyłem Szymkowi lepę w
plecy, gdy ten wciąż był pochylony.
Huk
uderzenia rozszedł się po pustym porcie, co nie było wcale dziwne,
zważywszy na to, że był niemal środek nocy.
– Dziecko
może nauczyć dorosłego nawet walczenia o swoje – kontynuował
swój nudny tatowy temat, nieco się krzywiąc na twarzy po moim
uderzeniu.
Wyprostował
się tylko po to, by ponownie się nachylić, tym razem po butelkę.
Uczynił kolejny łyk i podszedł bliżej Huberta. Przeczuwałem, że
stanie się coś złego, ale nie sądziłem iż Szymon rozbije mu tę
butelkę na głowie.
– Ochujałeś!?
– krzyknąłem, gdy Peterwas chwycił się za krwawiącą skroń.
Wydawało
mi się, że mężczyzna widzi za mgłą, albo kręci mu się w
głowie, bo wzrok miał rozbiegany. Szymon w tym czasie wyciągnął
z bocznej kieszeni bojówek śrubokręt i nacelował na brzuch
chrzestnego, jednocześnie drugą rękę zarzucając mu na kark.
– Wystraszyłeś
się, prawda? – zapytał Huberta, którego chyba wzięło na
mdłości, ale i tak sięgnął po pistolet, który miał w kaburze
pod pachą i idealnie skrojoną, modną, zapewne też drogą
marynarka.
Ja
całkowicie nie wiedziałem co się dzieje, ale kierowany jakimś
instynktem, nie tylko się oparłem i obserwowałem całe zajście,
ale także wycelowałem swoim glockiem w Peterwasa.
– Strzel
w niego, to ja strzelę w ciebie – uprzedziłem, gdy ten około
czterdziestolopięciolatek przeładowywał.
Szymon
był chyba znudzony, bo nawet zaczął ziewać. Odsunął się w tył
i rzucił do nas pytanie, czy będziemy niczym kowboje na dzikim
zachodzie, bo jeśli tak, to gdzieś na jachcie ma kapelusze, takie
wpasowujące się w atmosferę.
– Przecież
to ty to zacząłeś! – zakrzyknąłem w jego kierunku.
– Tak
i ja to skończę – odparł i zaczął iść w stronę Huberta.
– Nie
zmuszaj mnie bym cię zastrzelił. Nie zbliżaj się! – nawoływał
mężczyzna, a ja czułem się jakbym oglądał słabej jakości kino
akcji.
W
końcu padł strzał, a Szymon wygiął się bokiem nieco w tył, a
potem kopnął w nadgarstek przeciwnika. Broń odleciała, sunąc po
ciemnym i brudnym asfalcie. Ignaszak zakręcił śrubokrętem, a
Peterwas wyprowadził prawy sierpowy. Wiedziałem, że Szymek na
pięści nie ma z nim szans, ale narzędzie, które już wkrótce
wylądowało w udzie Huberta, skutecznie dało mu kilka punktów
przewagi.
– Mam
strzelić? – dopytywałem, gdy tych dwoje się tak okładało i
toczyło po asfalcie.
Nie
odpowiadali, więc zrezygnowałem z udzielenia któremukolwiek z nich
pomocy. Odpaliłem papierosa. W końcu Peterwas poległ, a z jego uda
i ramienia sączyła się krew.
– Zachowałeś
się niehonorowo, by tak ze śrubokrętem na nieuzbrojonego...
– On
też nie jest honorowy! – przerwał mi niezwykle ostro i polecił
bym pomógł mu wtargać tego nic niewartego śmiecia na pokład.
Nie
wiedziałem o co mu chodzi, ani jakie panowie mają z sobą
porachunki, ale byłem pewny, że wkrótce się tego dowiem.
Na
jachcie był całkiem pokaźny bar. Zacząłem z niego korzystać, a
Szymon w tym czasie sadzał Huberta na krześle, takim obrotowym i
biurowym. Przywiązywał go linią żeglarską, a potem użył
kubełka do lodu i za jego pomocą oblał mężczyznę zimną wodą.
– Budzimy
się, budzimy, nie śpimy! – nawoływał.
– Mścisz
się za tę sukę? – zapytał słabo Hubert, ale Szymon w
odpowiedzi tylko przy nim przykucnął, wymierzając plaskacza w
twarz. – A więc o co? – dopytywał mężczyzna, plując na bok
krwią.
Szymek
wstał i podszedł do zlewozmywaka. Przemył dłonie oraz twarz.
Krwawił mu łuk brwiowy oraz warga, a drugie oko zdawał się mieć
mocno podbite. Szło się domyślić, że rano będzie pod nim
widniał taki siniec, iż Magdy z pewnością nie zbyje byle jakim
kłamstwem.
Nie
za bardzo wiedziałem czym mam się zająć, więc zasiadłem w
wygodnej loży z piwkiem w dłoni. Dobrze się czułem pośród tego
wszechobecnego brązu i rudawego odcieniu drewna. Zapragnąłem też
mieć taki jacht w przyszłości.
Spojrzałem
na Ignaszaka, który zdejmował popielatą bluzę. Nijak pasowała mi
ona do niego, ale gdy ją zdjął, to pojąłem po co ją założył.
Pod tak luźnym ubraniem, nie odznaczała się kamizelka kuloodporna.
– A
gdyby strzelił ci w głowę? – przyszło mi na myśl i
wypowiedziałem to na głos.
– To
bym miał kulkę w głowie – odpowiedział uradowany. – Ile go
znasz? Ja niemal całe moje życie. On nigdy nie strzela w głowę. –
Podszedł do Huberta, jednocześnie odrzucając kamizelkę wprost na
mnie. Brunetowi za to wymierzył cios z pięści, ale na odlew.
– Wow,
to musiało boleć – skomentowałem na głos, gdy Hubert upadł na
ziemie jak długi. Oczywiście poleciał wraz z krzesłem. – Nie
rozpoczynasz czasami teraz wojny?
– Skądże
– syknął. – Wszystko dobrze przemyślałem. – Rzucił we mnie
jakąś białą szmatką i nakazał przynieść broń Huberta, ale
tak bym nie pozostawił na niej swoich odcisków palców, ani nie
wymazał jego.
– Czyli
mam...
– Tak.
Chwyć za lufę i zamieć to szkło po Desperadosie. Zetrzyj też
krew z chodnika. Specyfiki są w szafce pod zlewem.
– Mam
czyścić bruk!? – oburzyłem się.
– Marcin,
wyciągnąłem ciebie i moją siostrę z paki, co graniczyło z
cudem. Należy mi się twoja wdzięczność. – Spojrzał na mnie
znacząco, a ja wiedziałem, że i bez mrugnięcia okiem, by mnie
zabił, zarówno teraz, jak i wtedy, ale coś go powstrzymywało.
Ja
po prostu za dużo wiedziałem i swojego czasu byłem na tyle
inteligentny, by spisać te informacje, pokserować pewne dowody i
dobrze je ukryć, w miejscu, o którym ktoś wiedział i ten ktoś
też by je ujawnił po mojej śmierci, a tym samym Szymon Ignaszak
byłby skończony.
Ten
raz jednak postanowiłem się ukorzyć i zrobić to co mi nakazał.
Po wykonanej robocie powróciłem i położyłem pistolet na barowy
blat. Dopiero teraz zauważyłem, że leżały na nim bordowe figi.
– Magdy?
– zapytałem, biorąc bieliznę w dwa palce.
– Nie
– odwarknął.
– Zdradzasz
ją? – dopytywałem, a Hubert mimo bólu prychnął żałośnie. –
Czyli ją zdradzasz?
– Daj
temu spokój – zapragnął uciąć dyskusję, więc wyrwał majtki
z mojej dłoni. – Podjąłeś decyzję, tak? – nawiązał do
naszych poprzednich tematów, odnośnie umowy, na sto tysięcy,
których na gwałt potrzebowałem.
– Caroline
będzie tutaj jeszcze dzisiaj.
– Tak
szybko przyleci? – zdziwił się.
– Ona
jest w Polsce, Szymon – odpowiedziałem, będąc wielce zdziwiony,
że o tym nie wiedział. – Od bardzo dawna – dodałem, a on wtedy
spojrzał na Huberta znacząco, jakby właśnie chciał nam obydwóm
przekazać, że mógł się pomylić.
– A
więc to nie twoja sprawka? – zapytał chrzestnego, a ja zacząłem
się śmiać.
– Ja
cały czas nie wiem za co obrywam – odpowiedział słabym głosem.
– Nie
ma to jak najpierw wykonać egzekucję, a potem dopiero poprowadzić
rozprawę – rzuciłem kąśliwie i zacząłem rozwiązywać
Peterowi dłonie.
Szymon
cofnął się w tył i pewno poczyniłby te kroki dalej, gdyby nie
natrafił na blat baru. Te majteczki wypadły mu z dłoni, a jego
oczy zaszła mgła. Coś mi mówiło, że mój przyjaciel zaczyna
tracić zmysły. Jeszcze nigdy nie działał na takiego wariata jak
dzisiaj, ale byłem pewny, że Hubert, ani nikt z tych na wyższych
stołkach mu takiej samowolki nie daruje. Dlatego wielce mnie
zdziwiło, gdy Hubert stanął wyprostowany, choć z widocznym bólem
na ustach. Podtrzymał się oparcia krzesła by nie upaść.
– Szymek?
Mały, co się dzieje? – zapytał z taką dziwną, niemal ojcowską
troską w oczach.
Uśmiechnąłem
się, bo w życiu nie słyszałem, by ktoś mówił do Szymona Mały.
Hubert
wykonał kilka kroków i położył prawą dłoń na lewym ramieniu
chrześniaka, a drugą ręką oparł się o blat.
– Nalej
no chłopaku whisky na znieczulenie. Pogadamy sobie. Co się takiego
stało i ile to ma wspólnego z Karoliną, co?
– To
– odpowiedział Szymon i rzucił na blat jakieś zdjęcie. –
Przyniósł mi to jakiś jaszczur – dodał.
– Ja,
co? – zapytałem.
– Jaszczur
– wysyczał przez zęby. – Niewiele osób wie, ale boję się
tych gadów – przyznał. – Właściwie z żyjących to wie tylko
Hubert i moja siostra.
– Wie
też twoja była żona, twa matka i ma córka – dopowiedział
Peterwas. – Dlaczego w pierwszej kolejności pomyślałeś o mnie?
Czy kiedykolwiek cię skrzywdziłem?
– Najwięcej
skorzystałeś na śmierci mojego ojca. – Odbił się od blatu,
zabrał z sobą to co wcześniej na nim położył i ponownie wsunął
do tylnej kieszeni dżinsów.
– I
to był powód by mnie zabić!? – zapytał podniesionym głosem. –
Na mózg ci kurwa padło, szczeniaku!? Ludzi się nie skazuje na
śmierć bez powodu, pod wpływem przypuszczeń. Przyjaciół się
nie torturuje, nie katuje i nie zabija!
– Przepraszam
– szepnął, ale bez cienia skruchy w oczach.
– A
w dupie mam twoje przeprosiny. – Hubert podszedł na taką
odległość, by móc Szymona uderzyć w bok głowy otwartą dłonią.
Zabrał swój pistolet z blatu i syknął – popierdolony po mamusi
jesteś, albo po tatuśku, kimkolwiek jest. – Wyszedł.
– Chcesz
coś powiedzieć? – zapytał, siadając naprzeciw mnie i porywając
moją szklankę.
– Wariujesz,
stary – śmiałem zauważyć. – Ostatnio byłem ja, teraz Hubert.
W takim tempie narobisz sobie więcej wrogów, niż ojciec Wirgiliusz
miał dzieci.
– Za
dużo problemów mi ostatnio spadło na głowę – przyznał, napił
się, i odchylił do tyłu. Przez chwilę wgapiał się w sufit, aż
w końcu zamknął oczy. – Kiedy Karolina tu będzie? Chcę choć
jedną sprawę doprowadzić do końca.
– Chcesz
ją zabić?
– A
ty ją skazać na śmierć? – odpowiedział pytaniem na pytanie. –
To musi być twoja decyzja, Marcin. Jeśli jesteś niewinny i
brzydzisz się jej czynem, tak jak i ja, to... po prostu powiedz tak,
a ja wykonam egzekucję.
– Egzekucję?
– dopytywałem.
– Zrobię
jej to samo, co ona zrobiła temu dziecku. Zgotowaliście Charlotte
piekło, które trwało dziewięć miesięcy i sam nie wiem czemu
jeszcze siedzę z tobą przy jednym stole. Być może dlatego, że
nie byłeś ojcem tego dziecka i nigdy się za niego nie uważałeś.
Ona jednak była matką, powinna była je chronić. – Nagle
spojrzał w moje oczy, nachylił się, opierając łokcie na blacie
ławy barowej. – Jak ty człowieku zasypiasz każdej nocy? Jakim
cudem patrzysz sobie w oczy w lustrze?
– Takim
samym jak ty – odpowiedziałem, wstając, ale na chwilę jeszcze
przystanąłem. – Nie zabiłem tego dziecka – dodałem i zabrałem
całą butelkę wódki z barku. – Możesz mi nie wierzyć, bo fakt
faktem, że raz na tydzień któreś zdzieliłem, ale nigdy
śmiertelnie. – Odkręciłem, napiłem się i skierowałem do
wyjścia. – Zabij ją – syknąłem. – W ten sposób mnie od
niej uwolnisz.
– Czyli
jeszcze zrobię ci przysługę? – dopytywał z żałosnym śmiechem.
– Co
z tymi dzieciakami? – zmieniłem temat.
– Póki
co są w domu dziecka. Muszę lecieć na ostatnią rozprawę.
– Przywieziesz
je tutaj?
– Nie
wiem. Może wyślę Tomka tam, by się nimi zaopiekował, albo znajdę
im jakiś internat. Nie znam tych dzieci, ona mnie też nie. Jedno
jest czarne.
– Mulat
to Justin – wspomniałem.
– Justin.
Dobrze wiedzieć. – Uśmiechnął się smutno i przechylił
szklankę, jakby zupełnie zapomniał, że ma ją pustą.
– Trzymaj
się Szymon. – Wyszedłem.